W 2018 roku, zamiast wybrać się na dwutygodniowy, lub choćby tygodniowy urlop z prawdziwego zdarzenia, uprawiałam głównie turystykę weekendową. Czasem bywa i tak. Urlop w Hiszpanii trwał zaledwie cztery dni. Zwiedzanie Madrytu i Toledo było jednak tak intensywne, że może i dobrze, że piątego dnia wracałam do Poznania. Inaczej pewnie padłabym pod jakimś madryckim platanem, a turystyczna rzeczywistość musiałaby się dalej kręcić beze mnie.
Trzy dni w Madrycie, jeden w Toledo. Setki zdjęć, sporo ciekawych miejsc. Kilka scen, które zapamiętam na dłużej. Spełnione marzenie (Guernica Picassa zobaczona na żywo), totalny zachwyt (Ogród rozkoszy ziemskich Boscha). Zakupy w sklepie flamenco, zakręcone dialogi hiszpańsko-angielskie. Dziesiątki przedreptanych kilometrów. Nowa miłość (Toledo!). A przede wszystkim – ogrom dobrej energii.
Spróbuję Wam o tym co nieco opowiedzieć. Zapraszam na zwiedzanie Madrytu – dzień pierwszy.
Komu w drogę, tego budzik wyrywa ze snu
Budzik nastawiony na godzinę trzecią minut siedem. Dla kogoś, komu w wolne dni zdarza się o tej porze nawet jeszcze nie myśleć o pójściu spać, to koszmar. Zwłaszcza, że i w pracujące dni raczej nie chodzę spać przed pierwszą. Zwlekam się z łóżka, ogarniam rzeczywistość na tyle, na ile w takich warunkach da się ją ogarnąć, zamówiony dzień wcześniej Uber przyjeżdża kilka minut po czwartej.
Ukraiński kierowca uświadamia mnie, że zamówiłam transport do tej części lotniska, w której nic nie ma. Uśmiecha się szeroko i mówi, że na pięćdziesiąt kursów na lotnisko, dziesięć jest błędnych, ale na szczęście Uberowcy wiedzą dokąd te dziesięć nieogarniętych osób chce dotrzeć. Czuję się uświadomiona, ale zapewne następnym razem znów będę nierozgarniętą Polką, która we własnym kraju nie gubi się dzięki przytomności elementu napływowego (swoją drogą, wracać będę z Gruzinem, jednym z nielicznych kierowców, którzy bez wskazówek zatrzymują się pod właściwą bramą).
Jak spotkałam Khala Drogo
Przy kontroli bagażu trafiam na Khala Drogo. Serio. W wersji bardziej ubranej i naburmuszonej, mniej wymalowanej. Za to bardziej na bakier z czymś, co w kraju na co dzień niezamieszkiwanym przez Dothraków nazywamy kulturą osobistą. Ja wiem, że w okolicach czwartej rano uśmiechanie się przychodzi łatwo tylko wtedy, gdy w towarzystwie kumpli wraca się na bani z imprezy (albo gdy uda się wyciąć w pień jakieś wrogie plemię), ale żadna pora nie usprawiedliwia ani tonu, ani sposobu przekazywania poleceń, no i nie przypominam sobie, żebyśmy przechodzili na “ty” (wierzcie mi, nie jestem z tych osób, którym “tykanie” przeszkadza, jednak w tym przypadku…). Gryzę się w język z całych sił. To jedna z tych sytuacji, w których wdawanie się w pyskówkę nie ma sensu, a jedynie może opóźnić odprawę.
Przesypiam prawie cały lot, uśpiona monotonnie płynącym potokiem słów pani, która siedziała w rzędzie za moimi plecami. Ilekroć się przebudzam, pani nadal mówi, mówi i mówi, a sposób w jaki płynnie przechodzi z tematu na temat budzi mój nieskrywany podziw. Odpływam w niebyt gdzieś pomiędzy zwierzeniami (“leciałam kiedyś Wizirem”), a rundą pytań (“w jakim barrio mieszkacie?).
W końcu lądowanie. Nikt nie klaszcze, choć na pokładzie jest sporo Polaków. Widocznie do wszystkich dotarła już wieść, że się Europa z tego naszego klaskania śmieje.
3, 2, 1 – lądowanie!
Lotnisko Madryt-Barajas jest, jak na moje średniomiasteczkowe ogarnięcie, ogromne. Jestem zaspaną, potarganą kupką dezorientacji. Drepczę za innymi, ale ci inni dość szybko się rozpraszają, a ja ze zwichrowanym procesem decyzyjnym zamieram w bezruchu. W końcu stawiam się w punkcie informacji, skąd zwijam mapkę miasta (o której przypomnę sobie dopiero po powrocie do Polski). Zdobywam też informację, dokąd mam dodreptać, żeby z terminalu nr 2 dostać się shuttle busem na terminal nr 4 skąd odjeżdża pociąg (Renfe) na madrycki dworzec Atocha. – Where are you from? – pada na końcu z ust przemiłej pani z punktu info. – From Poland – odpowiadam, zanim laska wpadnie na pomysł, by przypisać mnie Rosjanom, co zdarza się notorycznie. – Ok. Witamy! – posyła mi promienny uśmiech widząc moją zaskoczoną minę.
Zwiedzanie Madrytu zaczyna się na dworcu Atocha
By nie było tak różowo, kupując bilet w automacie usilnie próbuję znaleźć “wciągacz” banknotów, zanim po dobrej minucie zorientuję się, że ten konkretny gamoń przyjmuje tylko kartę. Ta oczywiście leży skitrana na dnie plecaka. Kolejka za moimi plecami zaczyna wić się wężykiem, ale nikt nie stęka.
W końcu dumna z udanej obsługi hiszpańskojęzycznego panelu dzierżę w dłoni bilet na dworzec (2,60 w eurowalucie, gdyby ktoś chciał wiedzieć). Wsiadam do kolejki C1. Tam po wagonach kursuje młoda kobieta. Przy każdym podróżnym zostawia paczkę chusteczek i kartkę z prośbą o pomoc (brak pracy, bieda, dzieci na utrzymaniu, rachunki do popłacenia etc.). Kto się zlituje, ten dostaje chusteczki. Jedna z pasażerek wręcza kobiecie kanapkę. Chwilę później widzę, że dystrybutorka pañuelos jest już na peronie. Pośpiesznie odwija z folii bułkę, wgryzając się w nią natychmiast. Robi mi się wstyd za własną nieufność i by trochę uspokoić sumienie, wrzucam nieco drobnych pierwszemu ulicznemu grajkowi.
Pół godziny później ląduję w… dżungli. Wewnątrz dworzec Atocha wygląda bowiem tak”
Tyle, że żeby zobaczyć ową dżunglę, trzeba się przefatygować do innej części dworca. Tam, gdzie obsługiwane są krótkie trasy – takich atrakcji nie ma. Dworzec jest spory, ale dobrze oznaczony, o czym przekonuję się, gdy dwa dni później postanowię pojechać do Toledo.
Nocleg idealny
Z dworca mam bardzo blisko do miejsca noclegowego. Wynajmuję pokój u Giselle, na Calle Gobernador. Do dyspozycji mam niewielki pokój z podwójnym łóżkiem (które na długość zajmuje całą ścianę), szafą, biurkiem, krzesłem, szafką nocną, lustrem i oknem (nie, to wcale nie jest norma). Mam też dostęp do wspólnej łazienki, kuchni i mini salonu. Ściany są dość cienkie, więc jak to w hiszpańskiej kamienicy, na ciszę raczej nie ma co liczyć, no i mam nieco kłopotów z zacinającym się kluczem do drzwi wejściowych, ale poza tym – jest super! Z Giselle można porozmawiać i po hiszpańsku, i po angielsku. Jest przemiła, pomocna i uśmiechnięta całą paszczą. Mijamy się rzadko, bo do mieszkania wracam tylko na noc, ale ilekroć się spotykamy, zawsze mogę liczyć na szeroki uśmiech i sympatyczną konwersację.
Za cztery noce płacę 380 złotych. Lokalizacja jest idealna dla kogoś, kto ma w planach intensywne zwiedzanie Madrytu. Mam kilka minut na dworzec, do najważniejszych madryckich muzeów sztuki: Prado, Królowej Zofii i Thyssen-Bornemisza, kilkanaście minut spacerem do Parku Retiro, Plaza Mayor, niewiele więcej w okolice Pałacu Królewskiego.
Museo del Jamón
Dookoła miejsca noclegowego mam mnóstwo knajpek z najrozmaitszą ofertą. Wśród nich m.in. Museo del Jamón, gdzie za niewielką kwotę można napełnić żołądek. W Madrycie znajdują się trzy bary tego typu – w każdym jest ogromny tłok i trudno się dziwić, bo jedzenie jest tam pyszne, a okazja do spróbowania lokalnych wyrobów nie do pogardzenia. Pierwszy bar powstał w 1978 roku. Można tu zamówić jedzenie na miejscu, na wynos lub po prostu zrobić zakupy pakując te pyszności do własnej lodówki. Do wyboru są m.in. porcje wędlin, serów, ale i gotowe dania jak krokiety, sałatki, steki, kanapki, paella, a także desery.
Wpadając tam wieczorem stawiam na kanapkę z jamón serrano (szynka górska – surowa, podsuszana, charakterystyczna dla hiszpańskiej kuchni) w towarzystwie piwa. Do tego dostaję gratis przekąski. Jedyne, na co się krzywię, to oliwa podana w plastikowym opakowaniu. Udaje mi się zrobić kilka zdjęć w tym rzadkim momencie, kiedy wieczorem robi się w lokalu nieco luźniej. Za to ilekroć przechodziłam koło Museo del Jamón przy Gran Vía (czyli w centrum życia turystycznego), dopchanie się do baru graniczyło z cudem.
Sroki, jaszczurki i señor Brokuł
Wróćmy jednak do tego momentu, kiedy to tuż po przyjeździe, wolna od balastu walizki, mogłam ruszyć przed siebie. Tego dnia moim pierwszym celem był Park Retiro, czyli 120 hektarów terenu spacerowego, bardzo popularne miejsce i wśród turystów, i wśród mieszkańców. Są tu takie miejsca, które gromadzą tłumy. Zdjęcie przed stojącym nad stawem pomnikiem Alfonsa XII to punkt obowiązkowy (po stawie można też popływać łódką), zbudowany w całości ze stali i szkła Kryształowy Pałac prezentuje się malowniczo, no i miło jest posiedzieć pod drzewem o wyglądzie gigantycznego brokuła.



Co rusz jest tu jakiś zakątek miły dla oka. Snuję się więc nieśpiesznie skręcając tam, gdzie coś przykuje moją uwagę. Ludzie okupują ławki, murki, trawniki, knajpiane stoliki. Jakaś kobieta leży na trawie w pozycji, która w podręczniku do jogi z pewnością ma jakąś odjechaną nazwę. Myszka Miki wpycha się w kadr wyciągając łapę po drobne od tych, którym zdoła popsuć ujęcie. Na ławce Spiderman wygrzewa się w słońcu.

W La Rosaleda, ogrodzie różanym, pachnie obłędnie. Jaszczurka czmycha po rozgrzanych kamieniach. Nieco dalej rosną kasztany. Tu jeszcze z zielonymi kolczastymi kulkami wiszącymi nad głowami. Ptaki gubią pióra, dzieci śliniaki, ktoś czyta w cieniu książkę, ktoś opala się w kleksie słońca. Świergot zwierzaków skrzydlatych zakłóca świst tenisowych piłek odbijających się od kortów. Jakaś para ściska się pod drzewem, dzieciaki szaleją na placach zabaw, rolkarze i rowerzyści śmigają najszerszymi alejami, a Pino Piñonero rośnie jak gdyby nigdy nic. Drogę przecina mi sroka trzymając w dziobie sreberko, na środku ścieżki paw czyści pióra. Przy Fontannie Karczocha (Fuente de la Alchachofa) zastanawiam się dlaczego pamiętam jak jest po hiszpańsku karczoch, którego nigdy wcześniej nie jadłam, a za nic nie potrafię sobie przypomnieć hiszpańskiego określenia na buraka.

galeria zdjęć – kliknij, żeby powiększyć:
Odrobina sztuki i…
Z Parku Retiro przenoszę się do Museo Reina Sofia (Muzeum Narodowe Centrum Sztuki Królowej Zofii). Tam zamierzam spełnić swoje marzenie, czyli obmacać Guernicę Picassa wzrokiem. Dowodów na jego spełnienie niestety nie mam. W kilku salach nie wolno robić zdjęć.
Trafiam na czasową wystawę Dadá ruso 1914 – 1924, ale rosyjska awangarda to nie do końca moje klimaty. Przyklejam się za to do obrazów Salvadora Dalí. Pod koniec zwiedzania wspinam się na taras i spoglądam na miasto.
Salvador Dalí Visage du Grand Masturbateur Fina Miralles Relaciones. Relación entre el cuerpo i los elementos naturales. El cuerpo cubierto de paja.
…nieco zabawy
Wychodzę na plac przed muzeum. Młodzież śmiga po nim na rowerach, wokół, na betonowych ławkach toczą się dyskusje. Po placu gania kundelek trzymając w pyszczku piłkę. Wybiera sobie kogoś z tłumu, podbiega i już po chwili biegnie za rzuconą piłką na drugi koniec placu. I tak jeszcze raz, i jeszcze, i jeszcze. Nie ma nikogo, kto by odmówił uczestniczenia w zabawie. Ekipa obok mnie przenosi się do restauracyjnego ogródka. Kundelek, który najczęściej podbiegał właśnie do nich (czyżby właściciele?) przez moment jest zdezorientowany. W końcu upatruje sobie mnie na główną towarzyszkę zabaw. Rzucam piłką raz, drugi, dziesiąty. Kundelek cieszy się całą swoją kundelkowatością.
Dwa metry ode mnie siada jakiś pan, kolejne dwa metry jeszcze jeden. Obaj łysi jak kolano. Zabawa wygląda teraz tak, że rzucamy piłkę na zmianę. Łysy 1, Łysy 2 i ja. Piesek wniebowzięty. W końcu postanawia nas jednak opuścić i wrócić do właścicieli, przez co prawie wpada pod samochód. Łysy 2 postanawia mnie opierniczyć, ale udaje mi się wytłumaczyć, że to nie mój perro. Zmienia więc obiekt zainteresowań. Prawdopodobni właściciele kundelka biorą jego potok wyrzutów na swe damskie, męskie i dziecięce klaty.

Ja tymczasem słucham przez chwilę grajka posyłającego w przestrzeń jeden z utworów Buena Vista Social Club, aż w końcu postawiam coś zjeść i tu historia się zapętla, bo ląduję we wcześniej wspomnianym Museo del Jamón. Nigdzie nie objadam się o dwudziestej drugiej tak radośnie i bezkarnie jak w Hiszpanii.
*** WPIS PIERWOTNIE UKAZAŁ SIĘ NA BLOGU SOY-COMO-EL-VIENTO.BLOGSPOT.COM ***
35 comments
Kolorowy i bajeczny Madryt. Noc jeszcze piękniejszy 🙂
Fakt. Nocą też ma ogromny urok. Aż się nie chciało wracać do łóżka, bo spacery kusiły dużo bardziej niż sen. 🙂
Madryt to piękne miejsce. Życzę wspaniałego wypoczynku. ?
Tak, piękne. Ale to wspomnienia z zeszłego roku. 😉
Wow! Madryt i w ogóle Hiszpania to moje marzenie. Mam nadzieję, że kiedyś się spełni…:)
Trzymam kciuki. Tam jest pięknie! 🙂 Jestem zakochana w Hiszpanii po uszy.
Ah… Toledo, byłam raz 🙂 Chciałabym kiedyś wrócić do Hiszpanii 🙂
Wcale się nie dziwię. Ja bym chciała wrócić jeszcze wiele razy. 😀
Klasyczny, piękny citybreak! W Madrycie jeszcze nie miałem okazji być, ale w lutym tego roku zrobiliśmy sobie podobny szybki wypad do Walencji. Polecam, jeśli nie byłaś 🙂
Byłam w Walencji dwa razy. Za pierwszym razem bez zachwytu, ale za drugim – przepadłam. 🙂
Cudnie przeżyłaś ten czas 🙂
Oj, tak. Bardzo udana wycieczka. 🙂
Jak zwykle świetna, bo bogata w treść i zdjęcia relacja ….
Wspaniałe zdjęcia Aniu.
Dziękuję ślicznie. 🙂
Hiszpania to chyba mój drugi ulubiony kraj po Italii.
Zdjęcia prześliczne. Madryt tez ma w planach, kto wie może i tu dotrę
Pozdrawiam serdecznie:)
Ja jeszcze Włoszech nie zdążyłam poznać. Byłam tylko w Rzymie. Więc przed Tobą Madryt, a przede mną Włochy. 😉
Niesamowity dworzec! Szkoda, ze przez Internet nie mogę poczuć zapachu róż.
Zapach był obłędny, to fakt. 🙂
Pies jakby polski…. Mój sąsiad ma taki.
Takiego.
Może wybrał się na urlop do Madrytu? 😛
Świetne fotki, gratuluję wypadu. Ja mam w planach z kolei Rzym, ale to w zimie, pozdrawiam !
Dzięki. 🙂
Też byłam w Rzymie zimą. To zdecydowanie inna zima niż nasza. 😉
Ja już od dawna "uprawiam turystykę weekendową". Ma to swoje zalety:)
Ma. Ale wady też. 😉
Hiszpania jest fascynująca! Nigdy tam nie byłam, ale interesują mnie zdjęcia i opisy podróży do tego kraju… Może kiedyś się tam wybiorę 😉
Warto! 🙂
Bardzo chciałabym kiedyś sie tam wybrać, ale na razie pozostaje mi tylko oglądanie zdjęć 🙂
Mam nadzieję, że kiedyś Ci się uda. Pięknie tam. 🙂
To również moje Marzenie. ?
Więc trzymam kciuki i za Ciebie. 🙂
Ależ marzy mi się, aby kiedyś tam pojechać… pięknie tam. Hiszpania ma swój niepowtarzalny klimat:)
pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy:)
Trzymam kciuki za spełnienie tego marzenia. 🙂
Oba te miasta kocham,fajnie było do nich powrócić myślami. Super wpis ????Piękne zdjęcia ???
Dziękuję. 🙂